Od
mojej wyprawy minęły cztery dni. Pierwszego dnia zginęły dwie osoby, Trawis i Vera,
ale potem cisza. Ciekawi mnie jak zginęła Vera, może Alan doszedł do wniosku że
i tak nie może jej pomóc i zostawił ja samą, a może sam zabił?
Powoli zaczynam się martwić, bo od tamtego
czasu nikt nie zginą. To zły znak. W poprzednich Igrzyskach organizatorzy
zawszę coś wymyślali żeby „rozruszać” Trybutów. Jeżeli w przeciągu kilku godzin
nic się nie wydarzy, można się spodziewać jakiegoś kataklizmu. Mam tylko
nadzieje, że nie będzie skierowany we mnie.
Może
pora się ruszyć? Przecież nie mogę tu przeczekać całych Igrzysk. W ten sposób
kieruje tylko na siebie gniew tych debili z za konsoli. Nikt przecież nie lubi
kiedy jakiś Trybut przez dłuższy czas żyje sobie tak jakby był na biwaku. Muszę
się ruszyć. Może uda mi się kogoś wyśledzić? Nie lepiej nie, chociaż gdyby tak
się stało nie wahała bym się ani chwili. Zebrać zapasy, to będzie mój cel
podróży. Została mi tylko jedna paczka suszonego mięsa. Starczy może na jakieś
cztery dni, nie więcej.
Siedzę
pod ścianą klifu i zajadam się resztą krakersów. Spoglądam na słońce. Jest w
zenicie więc do zmierzchu zostało mi jeszcze jakieś sześć dziewięć godzin.
Chyba uda mi się wymknąć na mały wypad i wrócić zanim zajdzie słońce. Niby mam
latarkę, ale chodzić z nią po lesie to jak krzyczenie przez megafon: TU JESTEM!
TU JESTEM!
Zmotywowana
perspektywą ruszenia się z miejsca, ochoczo zrywam się na równe nogi. Co
zabrać? Broń, to oczywiste. Wodę i trochę jedzenia, a resztę? Niema sensu się
obciążać jeżeli chce tu wrócić, ukryje rzeczy w jakie.
Po
pięciu minutach jestem już gotowa do drogi. W którą stronę? Nie jestem
samobójcą, więc droga na południe dopada. Na razie nie chce się widzieć z żadnym
moim niedoszłym sprzymierzeńcem. Bardzo ciekawi mnie ta góra na północy, ale do
niej z kolei nie dam rady dotrzeć w tak
krótkim czasie. Wschód czy zachód? Nie wiem który kierunek wybrać więc
postanawiać zdać się na łud szczęścia. Podnoszę niepozorny kamyk z brzegu
jeziorka. Od wierzchu jest ciemno szary, natomiast od spodu, brudno żółty. Nie
mam nic lepszego, więc i to się nada. Żółty wschód, brązowy zachód. Podrzucam
kamień w górę i łapie. Leży brązowym do wierzchu, tak więc na zachód. Bez
większych ceregieli wyrzucam kamień i ruszam.
***
W
ty rejonie dżungla jest nieco rzadsza więc marsz jest o wiele łatwiejszy. Po dwóch godzinach nie
napotkałam żadnych oznak bytności ludzi, za to znalazłam mnóstwo jadalnych
owoców, zwłaszcza jagód. Część z nich znam ze szkolenia resztę sprawdzam za
pomocą starego sposobu babci. Najpierw sprawdzam kształt liści, lepiej unikać
tych z poszarpanymi brzegami. Potem zrywam jeden owoc i rozgniatam go między
palcami, jeżeli nie są białe wącham miąższ. Jeżeli nie wyczuje lekkiego
orzechowego aromatu, zjadam jeden owoc. Mała ilość nie zaszkodzi ,ale jeżeli
tyło poczuje leki osłabienie trzeba natychmiast zwymiotować.
Jak
na razie wszystko w porządku. Zebrałam sporo jagód i dwa owoce słoniowe. Nigdy
przed szkoleniem nie miałam z nimi do czynienia, ale podobno są bardzo sycące.
Nie mam pojęcia dlaczego je tak nazwali. Przypominam sobie ogromne zwierze z
jednej z parad w Kapitolu, ale jakoś nie mogę znaleźć podobieństwa między nimi
a grudowatym owocem. Może słonie po
prostu lubią je jeść? Mniejsza z tym.
Po
drodze spotykam mnóstwo zwierząt. Głównie ptaki i małe gryzonie, a czasem nawet
węże. Większość jest nie jadowita, poznaje to po kolorze, te jaskrawe omijam
szerokim łukiem. Mogła bym zabić jednego ale nie chce rozpalać ogniska, pyzatym
i tak w tych warunkach graniczyło by to z cudem. Wszystko jest wilgotne, nawet
powietrze.
Po
jakichś dwóch godzinach wędrówki tern zaczyna się obniżać i zaczynam schodzić
do jakiejś doliny.
***
Chyba
czas wracać. Zebrałam spore zapasy. Jagody ze względu na to że szybko się psują
podjadam w drodze. Chyba nikogo nie ma w tych okolicach. Trudno. Jestem ciekawa
jak daleko udało mi się dzisiaj zawędrować, więc wspinam się na jedno z
większych drzew. Ciężki plecak chowam w pobliskich krzakach, ale broń na
wszelki wypadek zabieram ze sobą.
Kiedy
już rozeznałam się w terenie, szybko chodzę z drzewa. Ląduje na ziemi i od razu
przeczucie mówi mi że coś jest nie tak. Nie wiem co, ale coś jest na pewno.
Lepiej się stąd jak najszybciej wynosić. Szybko idę po plecak, ale kiedy tylko
sięgam po szelki. Ktoś łapie mnie za włosy i szarpie do tylu. Próbuje się
odwrócić, ale czuje chłodny metal przy gardle.
-
Myślałaś że można nas tak po prostu wykiwać? – Syczy mi do ucha. Wiem kto to. –
Karen choć tu mam ja – więc Nicolas nie jest sam. Gdzie jest reszta?
Chłopak
szybko wyjmuje z pasa moją broń i odrzuca ją na bok. Nie odzywam się ani
słowem. Moje myśli galopują szukając wyjścia z tej sytuacji. Jak mam się
wyrwać? Jeżeli wyprowadzę jakiś cios on poderżnie mi gardło. Widzę jak Karen wychodzi z za dewa. W ręku
trzyma łuk, a z za ramienia sterczy jej trzonek miecza.
-
A gdzie ten chłoptaś? – Zwraca się Karen do Nicka.
-
Nie mam pojęcia, musi się gdzieś czaić – nie rozumiem o co chodzi. Jaki chłoptaś?
– Osłaniaj mnie, ja musze wyrównać rachunki, później się nim zajmiemy – Karen przytakuje zaczyna uważnie lustrować
okolice.
-
Gdzie reszta? – Pytam w końcu. Mój głos nie zadrżał, mimo że się tego
obawiałam, ale zamiast odpowiedzi poczułam tylko jak nuż wrzyna się pierwsze
warstwy naskórka.
-
Siedź cicho, a może zlituje się i zginiesz szubko dziwko – mówi i jeszcze
mocniej szarpie mi włosy. – Muszę przyznać że to było sprytne z waszej strony –
jakiej waszej strony, o czym on mówi? Myślą że jednak ułożyłam się z Jaredem. –
Tatiana od początku nam mówiła, że coś jest nie tak, ale znam ją od dziecka,
zawsze była gwiazdą i nie lubiła kiedy ktoś był lepszy od niej, więc
powiedziałem żeby nie zwracali na nią uwagi. A tu proszę jednak miała racje. Kto
by pomyślał? Chyba pierwszy raz w życiu.
-
Nick pośpiesz się – upomina go Karen nerwowo się rozglądając.
-
Jeszcze chwila – odpowiada jej zdenerwowany – Wracając do ciebie. Cieszę się że
to ja cię znalazłem, bo to przez ciebie Rex wyrzucił mnie z przymierza – czuje
jak ciepła stróżka krwi zacieka mi za kołnierzyk. Chyba już kończy wylewać
swoje żale i zaraz zginę. To wydaje się paradoksalne, że dziś rano myślałam o
tym że ktoś powinien zginąć, bo na arenie zaczyna robić się nudno, ale nigdy
bym nieprzypuszczana że to będę ja. – W wszyscy oprócz Karen twierdzili ze to
moja wina, udało mi się uciec, ale przysiągłem sobie, że zabije ciebie i tego
twojego Alana - Mojego Alana? Te słowa wprawiają mnie w osłupienie. Czyżby myśleli że zawarłam z nim sojusz? Z tego co
mówi Nicolas doszli do takich wniosków. – A teraz jeśli pozwolisz przejdźmy do
końca – czuje jak chłopak poprawia chwyt noża. – Chcesz na koniec coś
powiedzieć tatusiowi – mówi przesłodzonym głosem przy moim policzku. Tego już
za wiele. Jak umrzeć to w walce.
-
Uważaj!!! – Słyszę z boku pisk Karen, ale zanim skończy mówić czuje jak Nick rozluźnia
uścisk na włosach. To moja szansa. Prawą ręką mocno podpycha jego nóż i
odpycham się od niego, jednocześnie wykręcam mu rękę. To dziwne, nie stawia najmniejszego oporu.
Kiedy mam w ręku nuż odwracam się natychmiast w jego stronę.
To
co widzę niema dla mnie najmniejszego sensu. Nicolas pada na ziemie. W jego
potylicy sterczy strzała. Karen go zabiła? Szybko odszukuje wzrokiem dziewczynę,
ale ta nie patrzy na mnie, nerwowo przeczesuje wzrokiem okoliczne drzewa z
naciągniętą cięciwą gotową do strzału. Nie wiem co się dzieje, ale nie mam
czasu się zastanawiać. Kiedy dziewczyna odwraca się plecami do mnie, biegiem
ruszam do bata, który leży nieopodal. Łapie go i ruszam na zagubioną Karen. Kiedy
jestem w połowie drogi, Trybutka orientuje się że ją atakuje. Nieporadnie
wypuszcza strzale. Od razu widać ze nigdy nie strzelała z łuku, bo strzała
ląduje w pobliskich krzakach. Nie daje jej szansy naciągnąć kolejnej, jednym
machnięciem bata posyłam łuk daleko za siebie. Ale dziewczyna szybko zastępuje
utraconą broń, mieczem i rusza do ataku.
Próbuje
ciąć batem jej kostki, ale blokuje uderzenie. Spróbuje w inną deseń, biorę
mocny zamach, Karen jest coraz bliżej więc lepszej szansy nie będzie.
Dziewczyna wyprowadza pchnięcie, ale szubko uskakuje w bok i jednocześnie
owijam jej bat wokół nadgarstka. Tak jak na Prezentacji słyszę trzask łamanej
kości i wrzask. Trybutka upuszcza miecz, i upada na jedno kolano. Zachodzę ja
od tyłu i przykładam nóż do gardła. Daje sobie chwile na opanowanie oddechu,
ale w końcu pytam.
-
Dlaczego go zbiłaś? – to niema dla mnie najmniejszego sensu, mogła chociaż
poczekać, aż zabije mnie.
-
Ale to nie ja – szlocha. Ja nie mogę, rozpłakała się.
-
Jak nie ty, to niby kto? – mocno przyciskam jej ostrze do szyi.
-
Ja.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Następny post pojawi się najprawdopodobniej dopiero około 28 lipca. Przepraszam, ale mnie nie będzie.