poniedziałek, 14 lipca 2014

Rozdział 3

- Puk, puk, puk pora wstawać. Za półtorej godziny będziemy na miejscu –  z za drzwi słyszę uradowanego Roba.

Wzdycham i naciągam kołdrę na głowę, gdyż uświadamiam sobie, co się stało. Wczoraj rano zdawało się to takie nierealne, a teraz zmierzam z zawrotną prędkością do miasta, którego obywatele będą z przyjemnością patrzeć na moją śmierć. Znów chce mi się płakać, ale nie mogę sobie na to pozwolić. Nie poddam się.
Wstaje gwałtownie, przed oczami stają mi mroczki. Lekko kręci mi się w głowie, ale ignoruje to i chwiejnym krokiem zmierzam do łazienki. Podchodzę do lustra i przyglądam się sobie przez dłuższą chwile, zastanawiam się, jak ja to zrobię. Chce wygrać, ale żeby to zrobić muszę zabić i to w dodatku, najprawdopodobniej niejeden raz. Przypominam sobie relacje z innych dożynek, wyobrażam sobie siebie na miejscu napastników. Nie podobają mi się obrazy, jakie podsuwa mi wyobraźnia. Potrząsam głową żeby pozbyć się okropnych wizji. Siadam na toalecie i chowam twarz w dłoniach. Muszę coś wykombinować, bo zwariuje. Siedzę tam przez dłuższy czas, ale nie przynosi to żadnego efektu. Zrezygnowana, postanawiam odwlec smętne przemyślenia na później. Wymierzam sobie mocny policzek, ból pomaga mi oczyścić umysł.
Wchodzę do kabiny i biorę długi, gorący prysznic z dodatkiem balsamu brzoskwiniowego. Woda mnie uspokaja. Na chwile przenoszę się nad jeden z niewielkich stawów, niedaleko od mojego domu. Wyobrażam sobie, że pływam z rodzeństwem, a przez kuchenne okno pilnują nas rodzice. Przez krótką chwile jestem znów szczęśliwa. Zakręcam wodę i wychodzę z kabiny, żeby się nie rozkleić. Susze się i wiąże włosy w wysoki kucyk. Wychodzę z łazienki i idę do szafy, aby znaleźć sobie jakieś ubranie, bo tak jak powiedział Max moje sukienka i bury zniknęły. Ciekawe, kiedy to zrobili, mam lekki sen, a mimo to się nie obudziłam?
Przez pewien czas zastanawiam się, co na siebie zażyć, większość rzeczy mi się nie podoba. W pewnym chwili w prawym dolnym rogu ekranu dotykowego, dostrzegam zakładkę „POLECANE”, z ciekawości otwieram ją. Ukazują mi się kilka już skompletowanych kostiumów. Najbardziej do gustu przypada mi jeden, składający się z błękitnej bluzki na ramiączka z ładnymi granatowymi kwiatami na prawym biodrze. Do tego są ciemne dżinsowe spodenki i granatowe trampki za kostkę. Przebieram się i wychodzę na korytarz.
Jestem głodna, więc szybkim krokiem zmierzam do wagonu restauracyjnego. Otwieram drzwi i staje jak wryta, w pomieszczeniu znajduje się tylko jedna osoba, Jared. Wiem, że mnie zauważył, moja duma nie pozwala mi zawrócić. Zdecydowanym krokiem podchodzę do stołu i siadam naprzeciwko niego, właśnie je tosta z jakimś dżemem. Ignoruje mnie. Musze coś z tym zrobić, przecież nie mogę mieć wroga w ostatnim człowieku z mojego dystryktu, jakiego zobaczę przed ewentualną śmiercią. Nagle mnie olśniewa. Postanawiam zacząć powoli.
– Cześć – Nic. Cisza, ale nie zrażam się tym.
– Gdzie reszta? – Nadal uparcie wpatruje się w przesuwające za oknem krajobrazy. No dobra, spróbuje z innej beczki. – Przepraszam – zadziałało, powoli przeniósł podejrzliwy wzrok na mnie i uniósł jedną brew. – Tak, dobrze słyszałeś. Przepraszam cie za to, co zrobiłam.
– Widzę, że przemyślałaś wreszcie swoje szanse i stwierdziłaś, że są praktycznie zerowe, więc postanowiłaś znaleźć sojusznika? Jeśli tak, to źle trafiłaś – mówi opryskliwie.
– Nie.
– Co nie?
– Osobiście uważam, że mam spore szanse tak samo jak ty – prycha. Zabieram się za szykowanie kanapki. – Chyba mi nie powiesz, że nie dostrzegasz potencjalnych korzyści, jakie wynikają z wczorajszego zdarzenia – mówię przebiegle.
– Chyba dla ciebie – prawie krzyczy, ale się tym nie przejmuje, kontynuuje swój plan.
– Spójrz na to z perspektywy przeciętnego Kapitolińczyka i zastanów się, kto zdobywa najwięcej sponsorów?
– Zawodowcy – odpowiada bez namysłu.
– To oczywiste, ale zastanów się, kto jeszcze – widząc jego tępą minę, postanawiam przejść od razu do rzeczy.
– Ci, którzy się wyróżniają.
– Nie bardzo kumam twój tok myślenia – mówi z irytacją.
– Okej, postaram się mówić to tak prosto abyś mógł zrozumieć. Trybuci mogą wyróżnić tylko czterema rzeczami - wyglądem, kostiumem, oceną ze szkolenia albo wywiadem. Prawda? – Przytakuje zamyślony. – A teraz zastanów się, my już teraz jesteśmy rozpoznawalni, mamy lepszy start niż niejeden zawodowiec, zostaje teraz tylko utrzymać zainteresowanie, jakie wokół nas powstało.
– Łatwo ci mówić, to nie ciebie pobiła mała dziewczynka. – Palant! Zaszłam już za daleko żeby teraz wszystko zepsuć, biorę głęboki wdech i mówię dalej.
– I tu wkracza nasz mentor. Przecież nikt nie słyszał, co mi wtedy powiedziałeś.
– I co z tego?
– A to, że to mogło być wszystko, musisz wymyślić jakąś ciekawą historyjkę.
– A ty?
– Co ja? Przecież to nie ja oberwałam. Mam tylko ogromną prośbę, chce mieć w tym jak najmniejszy udział, Ok? – Intensywnie zastanawia się nad tym, co powiedziałam. Chyba doszedł do wniosku, że mam racje, bo uśmiecha się przebiegle.
– Dobra, ale to wcale nie oznacza, że ci daruje.
– Spoko – mówię beztrosko i wracam do jedzenia śniadania. – To może powiesz mi teraz gdzie podziała się reszta?
– Roba nie widziałem, a Max wyszedł, bo dostali jakąś ważną wiadomość od stylistów. – Gdy kończy mówić drzwi do jadalni się otwierają i od pomieszczenia wchodzą Max i Rob.
– Witajcie kochani – mówi wesoło opiekun, którego plamki na skórze zmieniły od wczoraj kolor z czarnego na jasno czerwony. Według mnie wygląda jak ofiara poparzenia. Mentor wygląda na lekko zdziwionego widząc nas siedzących spokojnie i jedzących śniadanie. Przechodzą przez pomieszczenie i siadają do stołu. Widząc jego minę prawie parskam śmiechem, powstrzymuje się jednak i zamiast tego pytam.
– Jaki plan na dziś?
– Jak wiecie dzisiaj wieczorem odbędzie się parada trybutów, więc cały dzień spędzicie w centrum odnowy.
– Co mamy robić? – Pyta przezornie Jared. Jeżeli Max zdziwił się użytą liczbą mnogą to tym razem nieład nic po sobie poznać.
– Niewiele, macie po prostu się nie sprzeciwiać temu, co z wami zrobią.
– Chyba nie podoba mi się ta wizja – przyznaje szczerze.
– Musisz to jakoś przeboleć, bo ani ty, ani ja nie mamy na to wpływu.
– To niesprawiedliwe – upieram się jak małe dziecko.
– Nic nie jest fair – ucina dyskusje mentor. – Przed chwilą rozmawiałem ze stylistami. Postanowili w tym roku zamienić się trybutami, więc tobą Jared zajmie się Bianka, a tobą Bernard – mówi wskazując na mnie.
– Dlaczego? – pytam.
– Stwierdzili, że mają ciekawą koncepcje na wasze kostiumy, która wymaga takiego rozwiązania – widząc moją niezadowoloną minę postanawia zmienić temat. – Postawiliście już, co zabierzecie ze sobą na arenę?
– Ja nie zabieram niczego – odpowiada Jared.
– Dlaczego? – Po raz pierwszy głos zabiera Rob, który do tej pory był zajęty pochłanianiem olbrzymiej ilości jajecznicy ze szczypiorkiem i przeglądaniu się w kieliszku z wodą.
– Bo nie jestem sentymentalny – odpowiada zdecydowanym tonem i chyba nikt nie kwapi się żeby przekonać go do zmiany decyzji.
– Dobra, a ty Skye? – Dopytuje się mentor.
– Chce zabrać wstążkę.
– Wstążkę? – Pyta z niedowierzaniem Jared, skręcając się przy tym ze śmiechu.
– Tak a coś ci nie pasuje? – Odwarkuje, unosząc się z krzesła, na co Jared reaguje tym samym.
– Spokój! – Uspakaja nas Max. – Siadajcie! – Posłusznie wracamy na swoje miejsca. – Dobrze skoro tak, to musisz mi ją teraz dać, organizatorzy muszą ją zatwierdzić. Gdzie ona jest?
– W moim pokoju zapomniałam ją wziąć, pójdę po nią.
– Niedługo będziemy na miejscu, więc za 10 minut chce żebyście stawili się przy wyjściu z pociągu.
***
- Jak to ich nie zdejmiesz?
- Normalnie! – Krzyczę zirytowana.
- Ale dlaczego? – Moja ekipa przygotowawcza jest naprawdę szczerze zdziwiona tym, że nie chce się rozebrać.
– Bo nie!
– To jak takim razie mamy cię przygotować? – Odpowiada oburzony moją postawą Klaid.
– To wasza sprawa – odpowiadam złośliwie.
– Ale to ty trafisz na arenę!
– O, dzięki że mi przypomniałeś z tego wszystkiego zapomniałam – sarkazm w moim tonie jest aż nadto wyraźny.  Jego zielone usta zaciskają się w pionową kreskę. Jego bliźniak Kreik, kładzie mu rękę na ramieniu żeby go uspokoić.
– Spokojnie, zaraz coś wymyślimy - mówi do brata. – Powodzenia – Cedzi przez zęby i strąca jego rękę.
– Róbcie, co chcecie, ja umywam ręce – Obrzuca, mnie ostatnim pogardliwym spojrzeniem, odwraca się na pięcie i wychodzi. Mam ochotę kopnąć go w ten jego brokatowy tyłek. Przenoszę wzrok na Kreika, jest bardzo podobny do tego palanta, ale tylko zewnętrznie. Jedyną zasadniczą różnicą jest kolorystyka, obaj ubierają się podobnie jednak tam gdzie kolor elementu ubioru u Kreika jest zielony, to u jego brata czerwony i odwrotnie.
– Nie martw się wróci. – Nic nie odpowiadam, nadal stoję na środku niewielkiego pomieszczenia wyłożonego lustrami w nadziei, że sobie pójdzie i zostawi mnie w spokoju tak jak jego brat – Chyba mam pewien pomysł. – Oznajmia po kilku minutach milczenia. Nie doczekawszy się reakcji z mojej strony zaczyna objaśniać – W drugiej ekipie przygotowawczej jest moja narzeczona Luna, pójdę poprosić ją żeby zamieniła się miejscami z Klaidem. Pomyślałem, że możesz się trochę krępować w stosunku do nas, więc obecność drugiej dziewczyny powinna ci pomóc – uśmiecha się przyjaźnie. Nie wiem, co powiedzieć, więc tylko kiwam głową na zgodę. Gdy otwiera drzwi żeby odejść, otrząsam się z zaskoczenia.
– Dziękuje.
– Niema sprawy.
To dziwne, że zadał sobie trud żebym poczuła się lepiej, przecież mógł po prostu kazać strażnikom mnie przytrzymać albo przywiązać do jakiegoś krzesła. Zaczynam go lubić, nie sądziłam, że poczuje jakieś pozytywne uczuciem do jakiegokolwiek Kapitolińczyka. Może nie wszyscy to tępe pasożytnicze istoty żerujące na harujących dystryktach.
Po kilku minutach metalowe drzwi się otwierają i do pomieszczenia wchodzi Kreik prowadząc za rękę niską kobietę o ciemno czerwonych włosach, które sięgają jej za podbródek. Jest bardzo ładna i nie widać żeby jakoś bardzo ingerował operacyjnie w swój wygląd, co nie zmienia faktu, że ma na sobie sporą warstwę makijażu. Dziewczyna odłącza się do chłopaka i podchodzi do mnie.
– Bardzo mi miło, że mogę cię poznać – wita się z typowym Kapitolińskim akcentem. Uśmiecha się przyjaźnie wyciągając rękę na powitanie. – Jestem Luna.
– Skye – Ściskam jej rękę na powitanie.
– Kreik powiedział mi, że jesteś trochę nieśmiała, ale chcemy ci pomóc, więc nie martw się a my zrobimy, co waszej mocy.
– Okej, ale nie będę się przy nim rozbierać – wskazałam brodą jej narzeczonego.
– Coś wymyślimy a teraz zabierajmy się do pracy - znowu się uśmiecha, klaszcze w dłonie i prowadzi mnie do sąsiedniego pomieszczenia.
Przez następne kilka godzin przechodzę przez wszelkiego rodzaju zabiegi pielęgnacyjne. Mam pomalowane paznokcie i pozbawiono mnie zbędnego owłosienia. Przez większość czasu zajmowała się mną Luna, natomiast Kreik służył głównie za chłopca na posyłki. Dobrze rozmawiało mi się z dziewczyną, była bardzo inteligentna. Dowiedziałam się między innymi, że w dostałam już swój przydomek. Po tym jak Rob podczas losowania nazwał mnie „złotko” w związku z moją sukienką, komentatorzy podchwycili to przezwisko i teraz znana jestem, jaki Złotko z Dziesiątego Dystryktu. Nawet podoba mi się to określenie, sugeruje, że jestem coś warta. Dziewczyna chciała również wiedzieć, co takiego Jared mi powiedział, że go uderzyłam. Odpowiedziałam, że nie chcę o tym rozmawiać, bo nie wiedziałam, jaką wersje wydarzeń przyjęli Jared wraz z mentorem.
Kiedy skończyli moje zabiegi upiększające, zostawili mnie sama w sali lustrzanej a sami poszli po mojego stylistę. Nie byłam zbytnio zadowolona z tego powodu, bo wiedziałam, że będzie chciał żebym się rozebrała a nie miałam zamiaru znowu przez to przechodzić.
Po około kwadransie do pomieszczenia wszedł dosyć krępy mężczyzna około czterdziestki. Jego widok mnie całkowicie zszokował. Jego skóra była szkarłatna, włosy czarne z czerwonymi pasemkami, na sobie miał prosty czarny garnitur i koszule. Jednak najbardziej zwracały na siebie uwagę były dwa niewielkie czarne rogi i ogon. Zaskoczona wpatrywałam się w niego z rozdziawionymi ustami. Musiałam mieś bardzo dziwny wyraz twarz, bo mężczyzna wybuchł tubalnym śmiechem.
- Nie martw się wzeszłym roku Trybut mało nie dostał zawału jak mnie zobaczył – mówi nie przestając się śmiać. Opanowuje się i krzyżuje ręce na piersiach. Widząc mój buntowniczy wyraz twarzy poważnieje i mówi.
– Luna powiedziała mi, jaki masz problem, poprosiła żeby mogła cię przebrać – oznajmia. – Bardzo cię polubiła.
– Ja ją też, zresztą tak jak jej narzeczonego - stylista wykrzywia twarz, nie rozumiem, o co mu chodzi. – Co?
– Nic – ucina. – Bierzmy się do roboty. Zanim Luna przyniesie twój kostium chciałbym opowiedzieć ci o mojej koncepcji – przytakuje. – Wpadłem na nią, gdy zobaczyłem, co wyczyniasz na scenie. Jesteś dzika, nieposkromiona, bezkompromisowa, więc zrobię z ciebie wojowniczkę.
– Ze mnie?
– A niby, z kogo złotko?
Nagle drzwi się otwierają i wchodzi Luna z granatowym pokrowcem, w którym znajduje się mój kostium.
– Już jestem!
– Doskonale możemy zabierać się do pracy.
***
Stoję przed wielkim lustrem i przyglądam się sobie z lekkim niedowierzaniem. Wyglądam dziko, to chyba najlepsze określenie. Mam ciemny makijaż, nadający mojej twarzy drapieżnego wyrazu, włosy mam upięte w sposób bardzo podobny do tego jak uczesana byłam na dożynki: Dwa cienkie warkocze, pomalowane na złoto, farbą w spreju, zaczynają się nad uszami i opasając włosy, łączą z tyłu głowy. Mój kostium jest bardzo skąpmy, składa się z dwóch części. Góra to skórzana kamizelka zakrywający mi większą cześć biustu, zawiązywana na ciemny rzemyk z przodu. Natomiast duł to krótka spódnica zrobiona z luźnych kawałków skóry. Buty są proste, skórzane na płaskim obcasie, sięgające pod kolano.
– Podoba ci się? – Pyta Bernard. Luna wyszła zaraz po tym jak pomogła mi się przebrać.
– Hmm, Jest go trochę za mało – odpowiadam nie mogąc sobie wyobrazić jak mam się w tym pokazać całemu państwu.
– Oto, właśnie chodzi, masz stać się obiektem pożądania – mówi i zerka na zegarek. – Musimy już schodzić na dół, bo za 10 minut zaczyna się parada.
– Okej.
Wychodzimy na korytarz i kierujemy się do wielkiej windy, która ekspresowym tempie zabiera nas na parter, który podpisany jest, jako stajnia. Gdy drzwi się otwierają, moim oczom ukazuje się ogromne pomieszczenie z wysokim sufitem. Przed olbrzymimi wrotami w rzędzie ustawione są rydwany jedna na razie w żadnym z nich niema trybutów, wszyscy zbili się w małe grubi rozmawiając ze swoimi mentorami.
– Twój rydwan jest piąty od początku, idź tam, ja muszę coś jeszcze załatwić i zaraz do ciebie przyjdę – to mówiąc odchodzi. Wszyscy Trybuci już są, ja jestem ostatnia. Kiedy idę przez sale czuje na sobie wzrok wielu osób, nie jestem pewna czy to z powodu mojej bójki z Jaredem czy kostiumu, ale nie czuje się z tym komfortowo. Dostrzegam Maxa i Jareda dyskutujących przy jednym z rydwanów, przyspieszam kroku i dołączam do nich. Gdy podchodzę przerywają dyskusję i bacznie mi się przyglądają.
– Co? – Pytam zdenerwowana. Mentor już ma odpowiedzieć, ale chłopak wchodzi mu w słowo.
– Nic godnego uwagi – Max spogląda na niego z niezadowoloną miną, a ten zbywa go machnięciem, reki. – Słyszałem, że nieźle dałaś popalić twojej ekipie przygotowawczej.
– Wcale nie - odpowiadam obruszona.
– Klaid miał na twój temat bardzo jednoznaczną opinie.
– Klaid to dupek, a ciebie nie powinno to obchodzić – odpowiadam podirytowana.
– Dobra słuchajcie – przerywa nam Mentor. - Parada trybutów to czas, kiedy zdobywa się większość sponsorów, więc mącie się uśmiechać machać, ale starać wypaść przy tym na niebezpiecznych. Rozumiecie – oboje przytakujemy.  – A teraz wchodźcie na rydwan zaraz się zacznie – posłusznie wykonujemy jego polecenia. - Będę czekać na was w Ośrodku Szkoleniowym. – Miał już odchodzić, ale w ostatniej chwili się odwraca i rzuca - A i trzymajcie się mocno, bo trochę trzęsie. – Max odchodzi, a my stajemy wyprostowani.
Nie wiec co mam robić, więc przyglądam się z ukosa Jaredowi. Prezentuje się nieźle, nawet ja muszę to przyznać. Ma na sobie skórzane spodnie, buty podobnego stylu, co moje i niezapiętą kamizelkę, która podkreśla jego imponującą muskulaturę. Nie widzę u niego makijażu, pewnie stylistka chciała żeby wyglądał naturalnie. Ma lekko potargane włosy, co dodaje mu specyficzny wygląd. Z zamyślenia wyrywa mnie stylista.
– No, jestem – mówi zdyszany, chyba biegł. – Nie zapominajcie, że jesteście dzicy, macie im to pokazać. - Nagle w całej stajni rozlega się odliczanie. – Zaczyna się. Widzimy się na kolacji – przekrzykuje hałas. Monotonny kobiecy głos kończy doliczanie.
Rozlegają się pierwsze nuty hymnu i rydwan Pierwszego Dystryktu wyjeżdża na ulice. Przerażona czekam na naszą kolej, nigdy nie lubiła występów publicznych, chyba zaraz zwymiotuje. Nasze kare konie szarpią rydwanem i po chwili jesteśmy już na zewnątrz. Ryk tłumu jest przytłaczający, nie słyszę własnych myśli. Spoglądam zagubiona na trybuny, czerwony kolor zalewa mi policzki, gdy orientuje się, że spora część publiczności się mi przygląda. Większość mężczyzn bez jakiegokolwiek skrępowania gapi się na mój biust i nogi, mam ochotę skrzyżować ręce na piersiach żeby uciec przed ich wzrokiem. Już mam zamiar to zrobić, lecz nagle Jared kładzie mi rękę na tali i przyciąga do swojego boku.
Robię się jeszcze bardziej czerwona, ale nie ze wstydu tylko z wściekłości. Wyszarpuje się z jego uścisku krzycząc:
- Co ty do cholery wyprawiasz?!  - Puszcza mnie, śmiejąc się głośno.
– Ratuje swój honor.
Mam ochotę walnąć go w twarz, ale nagle rydwan na czymś podskakuje i tracę równowagę, czuje jak lecę do tyłu, lecz chłopak w ostatniej chwili łapie mnie za rękę i przyciąga do siebie. Łapie równowagę i natychmiast się odsuwam łapiąc przy okazji krawędź powozu. Patrzy na mnie rozbawiony.                                                                                                                                                                                     – Ale z ciebie świętoszka.
Mam go dość odwracam się tyłem do kierunku jazdy i oceniam, że nie jedziemy zbyt szybko, więc bez namysłu zeskakuje z rydwanu. Przebiegam kilka kroków żeby nie upaść. Odwracam się i idę szybkim krokiem w kierunku głównego placu. Mam dobre tempo, po chwili zrównuje się z naszym powozem mijając wcześniej zdziwionych Trybutów z Jedenastego Dystryktu, ubranych w worki po mące.
– No co ty, nie wygłupiaj się Skye. Wskakuj – krzyczy rozbawiony, Jared.
Ignoruje go.  Przez resztę trasy usilnie próbuje mnie namówić do powrotna pojazd, lecz ja uparcie milczę i patrzę przed siebie. Od czasu do czasu zerkam na innych Trybutów. Jedynka wygląda genialnie, srebrne kostiumy wysadzane kamieniami szlachetnymi. Oni zawsze robią największe wrażenie. Dwójka poszła na minimalizm. Skąpe biała trykoty i broń zaaranżowana na korzenne sposoby. Jako ozdoby do włosów, spódnica itd. Trójka jak co roku ubrana w struj pracowników naukowych. W tym roku projektanci z Czwórki się nie popisali i przebrali swoich podopiecznych za ryby. Chociaż raz którzyś z Zawodowców zrobią z siebie pośmiewisko. Kolejni aranżacje nie robią wielkiego wrażenia. Na ich tle, mój kostium wypadł nawet dobrze, nie mogę się oczywiście równać z kreacją Tatiany, ale też nie zrobiłam z siebie pośmiewiska.
Gdy docieramy na miejsce kieruje się za naszym powozem na wyznaczone miejsce jednak nie wsiadam na niego.  Chłopak nadal próbuje mnie przekonać, ale przerywa mu prezydent Snow, który zaczyna wygłaszać swoje przemówienie. Jego również ignoruje, to on za tym wszystkim stoi, może nie on wymyślił Głodowe Igrzyska, ale kontynuuje ich tradycje. Jak dla mnie balkon, na którym stoi mógł by się zawalić. Nawet mogła bym zatańczyć na jego stypie.
Gdy kończy, ponownie rozbrzmiewa hymn, a rydwany ruszają żeby zrobić kółko wokół placu. Ja kieruje się prosto do wielkich wrót ośrodka szkoleniowego. Przechodzę przez nie płosząc przy okazji konie Pierwszego dystryktu. Nie zwracam Uwagi na wyzwiska kierowane pod moim adresem ze strony Tatiany, ani na wstrząśniętego mentora. Odnajduje wzrokiem wyjście a właściwie windę i bez słowa kieruje się w jej kierunku. Nikt za mną nie idzie, cieszę się, jestem w takim nastroju, że mogłabym coś zrobić nawet niegroźnej Lunie.
Drzwi się otwierają, a ja wpadam do niej jak burza. Nie przemyślałam jednej rzeczy, nie mam bladego pojęcia gdzie jechać. Odwracam się w stronę panelu kontrolnego i z ulgą stwierdzam, że guziki są podpisane, szybko naciskam guzik podpisany „Dystrykt Dziesięć”. Winda zawozi mnie we wskazane miejsce, niezważającą na nic wychodzę i zastygam w przerażeniu, kiedy ktoś mnie obejmuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz