poniedziałek, 14 lipca 2014

Rozdział 1

          Jaszcze tylko godzina, myślę z rezygnacją. Siedzę oparta o ogrodzenie jednego z pastwisk, wokół mnie pasą się kozy. Jest parno, na niebie nie ma ani jednej chmurki, ale czuje, że zanosi się na burze. To dobrze. Trawa zaczyna wysychać, a w w stodołach nie ma zapasu słomy. To co jest ledwo starczy nawet do zimy. Nasz Dystrykt słynie z produkcji mięsa, mleka, skór i hodowli zwierząt.
         
         W tym tygodniu, zostałam przydzielona do opieki nad ciężarnymi zwierzętami. To dosyć łatwa robota, więc jestem sama.                                                                                              

          Denerwuje się, chce zająć czymś ręce, więc zrywam kilka kwitnących mleczy i próbuje sobie przypomnieć sobie jak moja starsza siostra plotła jeden z tych pięknych wianków. Zawsze dawała mi taki na szczęście w dniu dożynek.  Idzie mi opornie jednak po kilkunastu minutach spod moich rąk końcu wychodzi coś podobnego do wianuszka. Uśmiecham się pod nosem zadowolona ze swojego dzieła myślę, że Jane była by ze mnie dumna, no właśnie była by gdyby żyła, gdyby żyła ona, mama, Kyle i Nick.                                                                                                              

        Wstaje gwałtownie, bo czuje, że zbiera mi się na łzy. Jestem na siebie zła. Nienawidzę płakać, ale na samo wspomnienie mojej rodziny ogarnia mnie rozpacz. Zostałam sama. W jednej chwili straciłam wszystko, na czym mi zależało.

          Była późna zima. Zaraz po 60 Turne Zwycięzców, zgłosiliśmy się na nocną zmianę w jednej ze stajen. Poszliśmy wszyscy, nawet pięcioletni Nick, bo nie miał się nim, kto zaopiekować. Ja i kilka inny osób zostaliśmy wysłani po obrok do miasteczka. Nie było mnie tylko kilka minut, ale gdy wracałam z daleka zobaczyłam pomarańczową łunę ognia. Zginęli wszyscy, którzy byli w stajni. Nie przeżył nikt poza tymi, którzy byli zemną. Nawet teraz, nie potrafię się pogodzić z tym, że im nie pomogłam. Może gdybym nie poszła, udałoby mi się ich wyprowadzić?

          Ocieram oczy i idę prosto do najbliższej budki strażnika pokoju. Musze się na czymś wyładować więc, kopie z całej sił kretowisko.Chmara suchego piasku wzlatuje dobre 2 m w górę. Nie zważając na opadające grudki biegnę dalej. O tej porze powinni już dotrzeć zmiennicy, którzy zostali zwolnieni z obchodów żeby zająć się ciężarnymi zwierzętami. Szczęściarze z nich, ale oczywiście będą to osoby, które nie biorą udziału w losowaniu. Przez nieuwagę o mało, co nie wpadam na drobniutką blondwłosą dziesięciolatkę. Poznaje ją to Cecy, jej matka zginęła w tym samym pożarze, co moja rodzina. Pewnie to ona ma mnie zmienić.

- Przepraszam, maleńka nic ci nie jest? – Pytam przestraszona, widząc, że łzy wzbierają jej w kącikach oczu.

– Nie…- pochlipuje- tyylko jaa się bojee – przyklękam przednią na jedno kolano i otarłam łzy ściekające z wielkich niebieskich oczu.

- Przecież jesteś jeszcze za mała żeby brać udział w losowaniu – uśmiecham się do niej przyjazne.

– Jaa wiewem aale Megs iii Ian, oni są już naa placu a ja nie mogę z nimi być - zanosi się jeszcze głośniejszym płaczem niż przedtem. Jestem w kropce. Co niby mogę jej powiedzieć? Przecież nie mogę dać jej gwarancji, że ich nie wylosują, a na nawet jeżeli jej to powiem to będą to tylko puste słowa. Wtedy przypominam sobie, co każdego roku robiła Jane.

– Cecy, ile lat ma twoje rodzeństwo?

– Po…po dwanaście, to...to bliźnięta – wybąkuje.

– Więc będą mieli tylko po jednej karteczce mówię z uśmiechem – dziewczynka energicznie kręci głową.

– Nie… bo oni zgłaszali się po astragal i mają po cztery wpisy.

– No, więc cztery na kilka tysięcy tak? – Blondynka przytakuje. – Więc nie ma, co wypłakiwać pięknych oczu, bo stracą swój błękitny kolor. – Znów przecieram jej twarzyczkę. - Może i nie jestem orłem z wielkiej filozofii, jaką jest matematyka, ale szanse na wylosowanie twojego rodzeństwa są znikome – próbuje naśladować głos opiekuna naszego dystryktu, chyba z dobrym skutkiem, bo dziewczynka zaczyna śmiać się.  – A teraz niech panienka się opanuje i wraca do swych obowiązków. Ktoś musi się zająć biedną Pixsi która lada moment zacznie rodzi swoje pierwsze koźlątko – nadal uśmiechając się wkładam jej na głowę żółty wianek.

– To już? Gdzie ona jest?

- W lewym rogu pod starą wierzbą, biegnij do niej! – Kieruje dziewczynką we właściwym kierunku i już po chwili widzę jak biegnie do ciężarnej kozy. Odwrócić uwagę, uspokoić i odwrócić uwagę, oto przepis na smutki.

         Odwracam się i kieruje się do bramy, przed wyjściem podbijam tylko kartkę obecności i zerkam na wiszący na ścianie budki zegar. Mam pół godziny do rozpoczęcia ceremonii na głównym placu. Przez dobre dziesięć minut idę żwawym krokiem w stronę Domu Komunalnego, który od dwóch lat jest moim domem. Teoretycznie po śmierci mamy, opiekę nade mną powinien sprawować ojciec, ale jego niema w dystrykcie. Jest w Kapitolu, jako Awosk. I to w dodatku na własne życzenie. Nienawidzę go. Został aresztowany kiedy miałam dziewięć lat, bo zaczął namawiać ludzi do strajku. Wiem, że walczył w słusznej sprawię – lepsze warunki pracy, wyższe zarobki, ale przecież wiedział, czym to grozi, a mimo wszystko poszedł, zostawił mnie, Jane, Kylea i mamę w szóstym miesiącu ciąży. Nawet nie dali nam się z nim pożegnać. Przez niego mama musiała pracować dniami i nocami żeby nas wyżywić. Jane pobierała astragale, a kiedy skończyłam dwanaście lat też zaczęłam je pobierać. Gdyby wtedy nie poszedł, nie musielibyśmy puści na te nocną zmianę. Nadal by żyli. Prycham z irytacją i odpycham natrętne myśli.

         Przechodzę przez zardzewiałą furtkę i kieruje się do obskurnego budynku z brązowawą fasadą, ma ponad osiemdziesiąt lat, zachował się jeszcze z czasów z przed Mrocznych dni, jako jeden z niewielu. Otwieram frontowe drzwi i idę na drugie piętro do swojego pokoju, który dziele z sześcioma innymi dziewczynami. Niema nikogo, pewnie już wyszły. Nikt nie chce się spóźnić, bo to oznacza długą i bolesną chłostą zaraz po głównych uroczystościach. Oczywiście najpierw wyłączą kamery, bo to przecież nie przysporzy oglądalności.

         Biorę wcześniej przygotowaną wyblakłą złotawą sukienkę za kolano i czarne sandałki, przebieram się szybko i wychodzę na korytarz, bo tylko tam wisi stare proste lustro. Przyglądam się sobie i uświadamiam sobie, że we włosach mam pełna piasku. Nie mam czasu żeby umyć włosy, więc biegnę do pokoju biorę grzebień i próbuje jakoś go wyczesać. Na koniec, rozdzielam grzywkę na dwa pasemka i robię z nich prostą fryzurę, przesuwam je na tył głowy i związuje frotką. Przed wyjściem przypominam sobie o ostatnim prezencie, jaki dostałam od mamy - czarnej szerokiej wstążce z bardzo miękkiego materiału. Przepasuje nią talie i zawiązuje w koślawą kokardę na plecach. W zamyśleniu gładzę materiał. Pamiętam jak mama godzinami szyła sukienkę z tego materiału na zamówienie od jednego z zamożniejszych kupców. Oprócz zapłaty mogła zatrzymać resztę materiału, z którego uczyła dwie wstążki dla mnie i dla Jane. Łzy zbierają mi pod powiekami, gdy przypomina mi się, że bliźniacza wstążka już nie istnieje, spłonęła.

         Przytomnieje i przecieram oczy. Zbiegam na duł i z przerażeniem stwierdzam, że jest za trzy druga. Biegnę ile sił wąskimi uliczkami, ale gdy dobiegam na miejsce słyszę jak Rob Bigelman, opiekun naszego dystryktu zapowiada film, który przywiózł z Kapitolu.  Przy bramkach zgłoszeniowych widzę wkurzonych wpatrzonych we mnie strażników pokoju.

– Jak mniemam, panna Moore? – Pyta uszczypliwie wysoka ciemno skóra kobieta. Znam ją to Tori, córka naszego Głównego Strażnika pokoju, poszła w ślady ojca i zaszewką cenę pragnie dorównać mu okrucieństwem.

– Tak – mówię zdyszana.

- Wyciągnij rękę – komęduje siedzący za prowizorycznym biurkiem starszy mężczyzna. Podaje mu dłoń a on pobiera mi próbkę krwi.  – Sektor szósty - mówi do kobiety, która łapie mnie za ramie i szarpie, próbuje się jej wyrwać, ale to tylko pogarsza sprawę, bo łapie mnie za drugą rękę i krzyżuje mi je za plecami.

         Prowadzi mnie do sektora gdzie stoją inne siedemnastolatki. Nie lubię, kiedy ktoś mnie dotyka, nie ufam nikomu. Tori wpycha mnie między liny wyznaczające sektory, wpadam na jakąś dziewczynę, ale nawet jej nie przepraszam tylko odwracam się do niej i posyłam jej wyzywające spojrzenie.

– Zobaczymy się zaraz po apelu – mówi tylko i odchodzi kilka metrów żeby zmienić swojego kolegę, który pilnuje dzieciaków z mojego sektora, chyba bardzo chce wymierzyć moją karę.

        Odwracam się i natychmiast robię czerwona, bo moje wejście nie uszło niczyjej uwadze, wszyscy na mnie patrzą, jedni z drwiną, drudzy ze smutkiem, a nawet z przerażeniem, natomiast Max nasz mentor z zaciekawieniem. Wielka mi sensacja, przecież już nieraz zaszłam za skórę któremuś, że Strażników.

        Film się kończy, więc wszyscy kierują wzrok ku scenie, gdzie Rob przystępuje do losowania. Oddycham z ulgą, bo nie lubię być w centrum uwagi, zaraz jednak przypominam sobie po co tu jestem. Znów zaczynam się denerwować. Nie chcę umierać, ale kto chce? Pewnie i tak mnie nie wybiorą, mam 15 wpisów. Dziesiątka to duży dystrykt. Ta myśl lekko mnie uspokaja.

        Zaczynam przeczesywać wzrokiem sektory dwunastolatków. Po pewnej chwili dostrzegam rodzeństwo Cecy. Dopiero wtedy dociera do mnie, że o nich też się martwię. Przecież to małe dzieci! Powinny się bawić, a nie oczekiwać na powołanie na niemal pewną śmierć. Kapitol jest głupi. Powinni się domyślić, że końcu zbierze się więcej takich głupców jak mój ojciec. Kiedyś wybuchnie kolejne powstanie. Przecież rodziny nie będą się wiecznie przyglądać, jak ich dzieci mordują się nawzajem. To przecież bez sensu kręcić sobie stryczek, ktoś im to powinien uświadomić. Z zamyślenia wyrywa mnie potężne szturchnięcie w plecy.

– No rusz się! – Słyszę natarczywy głos Tori. Nie bardzo rozumiem, o co chodzi czyżby już chciała zabrać mnie na chłostę, nie zaczeka na losowanie? Uświadamiam sobie druzgocącą prawdę i na potwierdzenie mojego domysłu słyszę głos Roba.

– Skye Moore, och chodź do nas złotko. – Mówi rozentuzjazmowany mężczyzna.

          Nie mogę się ruszyć, stoję jak sparaliżowana i patrzę się tempo na Kapitolińczyka, który wyciąga do mnie dłonie, jakby chciał złapać mnie za rękę, mimo że dzieli nas dobre 50 m. Ten dziwny gest, ze strony pomalowanego w ciapki mężczyzny, wydaje mi się wręcz komiczny. Moje nerwy są w strzępach, wiec wybucham głośnym śmiechem. Wszyscy patrzą na mnie jak na wariata. Poganiana przez zirytowaną strażniczkę, wychodzę na pas ziemi niczyjej miedzy sektorami i nieśpiesznie zmierzam w kierunku sceny. Nadal nie mogąc powstrzymać się od śmiechu wchodzę na podest.

– Zdradzisz nam złotko, co cie tak rozśmieszyło? – Pyta zadowolony Rob, ja tylko kręcę głową.

– W takim razie stań tam, a ja wylosuje twojego w spół, trybuta – odpowiada niepocieszony, a mnie natychmiast rzednie mina, bo przypominam sobie, że brat Cecy może zginąć razem zemną.

          Rob podchodzi do wielkiej kuli, w po długim namyśle wybiera karteczkę z dna, wraca na
środek, rozwija i odczytuje:

- Jared Golwind!

         Oddycham z ulgą, gdy z szeregu występuje wysoki dobrze zbudowany osiemnastoletni brunet. Zaraz potem uświadamiam sobie, że to równie dobrze on morze mnie zabić. Chłopak pewnie wchodzi na scenę. Jeżeli się denerwuje, to nie daje nic po sobie poznać.

– Podajcie sobie ręce – mówi Rob, więc odwracam się twarzą do chłopaka i podaje mu rękę.

        Spostrzegam, że bacznie mi się przygląda, pewnie ocenia czy jestem godnym przeciwnikiem, Jestem na niego wściekła. Przecież Igrzyska się jeszcze się nie zaczęły, a on już myśli jak mnie zabić. Ten protekcjonalny gest, działa na mnie jak płachta na byka. Podaje mi rękę i lekko się ku mnie nachyla.

– Nie masz zemną szans mała – mówi cicho żebym tylko ja mogła usłyszeć.

          Nie wytrzymuje, najpierw wymierzam mu siarczysty policzek. Jared zatacza się do tyłu, ale ja nie czekając kopie go z całej siły między nogi, chłopak pada na kolana. Czuje jak czyjeś silne ręce oplatają mnie w pasie, więc uderzam łokciem do tyłu, celując w brzuch. Podziałało, ręce się rozluźniają, ale zanim zdążę kopnąć Jareda w twarz, dobiega do mnie grupka Strażników Pokoju. Nie walczę z nimi, bo wiem, że to niema sensu. Unieruchamiają mi ręce i odciągają na bok. Orientuje się, że to Max nasz mentor próbował mnie powstrzymać. Teraz trzymając się za brzuch sprawdza, co u Jareda. No to już nie żyje, myślę z trwogą, igrzyska nawet się na dobre nie rozpoczęły, a ja już zraziłam do siebie spół Trybuta i co gorsz pobiłam mentora. Pierwszy z szoku otrząsa się Rob.

– Brawa dla tegorocznych trybutów z Dystryktu Dziesiątego, którzy będą nas reprezentować w 62 Głodowych Igrzyskach.

         W wszyscy stają na baczność i odśpiewują hymn.  Odwracamy się i strażnicy pokoju wprowadzają nas przez wielkie wrota do Pałacu Sprawiedliwości. Gdy przechodzę pod wielkim łukiem stwierdzam z zadziwiającym spokojem, że właśnie zaczęła się pierwsza i ostatnia podróż w moim życiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz