poniedziałek, 14 lipca 2014

Rozdział 11

- Hej tato – wołam uśmiechnięta wchodząc do pokoju. – Widziałeś wyniki?
Przytakuje i mocno mnie przytula. Siadamy wygodnie na łóżku. Tata na migi pokazuje że chce mi coś powiedzieć wiec, odwracam się i wyjmuje z małej szafki  nocnej kilka kartek i długopis. Podaje mu je, a on zaczyna coś pisać swoim schludnym charakterem pisma. Kiedy kończy podaje mi kartkę.
„ Kto cię nauczył walczyć?”
- Ja… to znaczy – jestem nieco zmieszana jego pytaniem, bo nigdy tak naprawdę się nie szkoliłam do walki. Odchrząkuje. – Wiesz tato, z batem to przecież sam mnie nauczyłeś, no może nie walczyć, ale tak ogólnie. Poza tym często razem z Jane bawiliśmy się w lesie za domem, a potem kiedy skończyłam dwanaście lat, przydzielono mnie do pracy z bydłem i jakoś tak mi to weszło w nawyk. Nigdy przed Igrzyskami nie przyszło mi nawet do głowy żeby używać go w ten sposób. – mówię zawstydzona.
Tata widząc moją zmieszaną minę przysuwa się i kojąco klepie po ramieniu. Chwyta przybory do pisania i zaczyna pisać:
„ To nic złego kochanie.”
Widząc jego pocieszające słowa, uśmiecham się blado.
- A jeżeli chodzi o resztę to muszę ci się przyznać że Strażnicy Pokoju z naszego Dystryktu za mną nie przepadają. – jego zatrwożona mina każe mi dodać – To znaczy, zazwyczaj to ich wina, ja tylko odziedziczyłam charakterek po tacie. – szturcham go w bok, próbując obrócić to wszystko w żart. Tata kręci głową i patrzy na mnie z dezaprobatą. – No, ale musisz przyznać, że dzięki temu będę miała większe szanse.
Na te wzmiankę o nieuniknionym rozstaniu tata posmutniał. Przyciska mnie mocniej do siebie i opiera policzek na czubku mojej głowy. Nie chce żeby się smucił, więc postanawiam zmienić temat.
- Tato wiesz co to jest prezencja?
***
- Nie garb się! Plecy prosto, o tak. – krzyczy poirytowany Robi i pokazuje, po raz setny bodajże, jak powinnam siedzieć. – Lepiej, ale uśmiechnij się, wyglądasz jakbyś zjadła cytrynę.
- Policzki mnie już od tego bolą. – skarżę się.
- No dobrze, więc powtórzmy wszystko od początku. – komenduje, a ja zrezygnowana drobnymi niezdarnymi kroczkami wlekę się pod drzwi. Co za idiota wymyślił obcasy? – Wyprostuj się, broda do góry. Dobrze, a teraz przejdź do fotela i usiać.
Czuje się jak idiotka. Ukradkiem zerkam na zegar. Jeszcze tylko dziesięć minut, myślę w duchu. Jakimś cudem pokonuje te kilka metrów nie przewracając się na piętnasto centymetrowych szpilkach, siadam na fotelu, zakładam nogę na nogę i uśmiecham się, w moim uznaniu przyjaźnie.
- Źle, masz się uśmiechać jak do przyjaciela, a nie jak do… do… - Robowi braknie słów, więc tylko macha ręką i ciężko siada na fotelu koło okna. – Nie, no przecież z tym przyjaznym nastawieniem nic nie wyjdzie. - wzdycha zrezygnowany. - Powiedz Mxsaowi że jesteś przypadkiem beznadziejnym i musi wymyślić coś innego. – chowa twarz w dłonie. – A teraz zejdź mi z oczy, Max powinien być w gabinecie.
Bez zastanowienia zrzucam szpilki, i na boso idę do gabinetu Mentora. Jared musiał już wyjść, bo mężczyzna siedział sam i czytał jakiś opasły tom, kiedy weszłam odłożył go na półkę i uśmiecha się na widok moich bosych stup.
- Wiesz, że niemal wszystkie Trybutki nie pokochały obcasów?
- Ha, ha, ha spróbuj kiedyś pochodzić w nich choćby przez godzinę to zobaczysz jak to jest. – Siadam na skórzanym fotelu i rozmasowuje obolałe stopy. – Więc jaki jest plan? – mężczyzna odchyla się w fotelu.
- Obejrzałem wszystkie relację z twoim udziałem i zauważyłem, że we wszystkich wyglądasz na lekko… - Max spuszcza wzrok. - Ale się nie obraź, wyglądasz na lekko niezrównoważoną. – kończy szybko.
- Nieprawda! – krzyczę oburzona.
- Ja rozumiem twoje obiekcję, ale spójrz na wszystko z perspektywy kogoś, kto cię nie zna. Twoje wejście na Dożynkach, potem bójka z Jaredem, rydwany. Sama musisz przyznać, że to wygląda dziwnie.
- Ale… - Nie wiem co powiedzieć. W końcu na początku sama się zastanawiałam czy po moim wybuchu śmiechu na Dożynkach ludzie nie pomyślą, że jestem stuknięta.
- Dobrze zostawmy to – przerywa Mentor, kiedy nie mogę znaleźć żadnego sensownego argumentu na swoją obronę.- Pomyślałem, że powinnaś się zaprezentować, jako osoba inteligentna, niebezpieczna i nieprzewidywalna. Powinnaś powiedzieć też coś o sobie, to przyciągnie sponsorów. Kapitolińczycy uwielbiają zagłębiać się w prywatne życie Trybutów.
- Niby co miała by powiedzieć? – pytam nieprzekonana.
- Wiem, że to może być dla ciebie ciężkie, ale może o rodzinie? – sugeruje niepewnie.
- Nie! Ja… nie potrafię, to są moje prywatne sprawy.
- Okej, to może przyjaciele?
- Nie mam.
- Naprawdę? – dopytuje zaintrygowany. Posyłam mu wymowne spojrzenie, więc zawstydzony spuszcza głowę.
- Pasję?
- Konie – odpowiadam bez zastanowienia. – ale to nie jest zbyt interesujące.
- Masz rację, ale może warto spróbować.
- Zobaczę, co się da zrobić.
- Dobrze przejdźmy do twojego zachowanie…
Przez kolejne godziny Max udaje, że przeprowadza zemną wywiad. Zadaje mi najczęściej zadawane pytania, a ja na nie odpowiadam. Od czasu do czasu podrzuca mi drobne sugestie na niektóre tematy albo podpowiada, jak wybrnąć z kłopotliwej sytuacji.
***
Kilka minut po czternastej wchodzę do swojego pokoju, gdzie czeka na mnie Bernard i moja ekipa przygotowawcza. Na mój widok Stylista wzdycha zdenerwowany i szybko podchodzi do mnie.
- Spóźniona! To niedopuszczalne i tak mamy zbyt mało czasy. – szybko odwraca się do Luny i Kreika. – Tak jak się umawialiśmy doprowadzacie się do stanu zero. Wrócę za trzy godziny i zaczniemy robić mej kap i fryzurę.
- Tak jest proszę pana.- odpowiada Kreik, a Luna kiwa głową. Bernard wypada z pokoju jak tornado a dziewczyna podchodzi do mnie żeby się przywitać.
- Miło cię znów widzieć Skya  – przytula mnie niepewnie. - Gratuluje wyniku.
- Tak poszło ci naprawdę świetnie – mówi jej narzeczony. – Żebyś wdziała minę Klaida jak to ogłaszali. To było bezcenne szkoda, że nie miałem włączonej kamery. – Ściskamy sobie ręce, a on puszcza do mnie oczko.  Odpowiadam mu szczerym uśmiechem, bo sama chciałabym to zobaczyć.
- No dobra to zabierajmy się do pracy. – zarządza Luna.
Tym razem jest dużo łatwiej, bo Ekipa już mniej więcej wie, do czego jestem zdolna, więc praca idzie dużo szybciej i przyjemnie. Stan zero jak się okazało to stan, kiedy jestem całkowicie wyszczotkowana, umyta, wypilingowana (co było całkiem przyjemne swoją drogą, trochę jak masaż) i wydepilowana, a moje paznokcie są w idealnie naturalnym stanie. Podczas wszystkich zabiegów prowadzimy miłą pogawędkę, głównie na temat ich zbliżającego się ślubu.
- Luna jak właściwie wygląda u was ślub? – spytałam z ciekawości, kiedy Kreik wyszedł po jakiś drobnoziarnisty pilniczek do paznokci.
- Tradycyjnie, kobieta ubiera się w białą suknię, teraz o ile się nie mylę wszyscy kupują suknie od Fucunda de Gome, byłego stylisty Pierwszego Dystryktu, stał się modny odkąd w zeszłym roku Natalli Yorke wygrała Igrzyska, miała naprawdę ładną sukienkę podczas…
- Ty też będziesz miała jego suknie? – przerywam jej.
- Nie, nie. Ja założę sukienkę, którą uszył mój tata.
- To cudownie, widziałaś ją już?
- Nie, chce mieć niespodziankę. – mówi wesoło.
- Wracając do tematu, pan młody zakłada frak lub garnitur w zależności od obowiązujących trendów. Sama uroczystość zaślubin polega na wypowiedzeniu przysięgi i włożeniu obrączek, ale tak chyba wygląda wszędzie, nieprawdaż?
- Tak, a potem?
- Potem odbywa się przyjęcie zazwyczaj trwające od trzech dni do tygodnia.
- Tygodnia?
- A u was nie? – dziwi się dziewczyna.
- U nas zazwyczaj po tym jak para dostanie przydział domu to wszyscy spotykamy się na tańcach, a jeżeli kogoś na to stać to na drobny poczęstunek, ale trwa to najwyżej do dziesiątej, bo zaczyna się godzina policyjna. – tłumacze.
- To straszne!
- Wiesz Luna, jestem ciekawa jeszcze jednej rzeczy, Gdzie się właściwie bierze u was śluby, bo u nas odbywa się to w Pałacy Sprawiedliwości, ale w Kapitolu o ile się nie mylę ich niema.
- Masz rację, tu wynajmuje się specjalną kaplice, ale my postanowiliśmy… - nagle przerywa, bo wraca Kreik.
- Już jestem. – oznajmia zdyszany.- o czym rozmawiacie?
- O naszym ślubie kochanie. – informuje go uśmiechem Luna.
- O tym gdzie zamierzacie go zorganizować. – mówię.
- Wiesz postanowiliśmy zorganizować go na twojej arenie. – oznajmia dziewczyna chwytając swojego narzeczonego za rękę. W pierwszej chwili nie rozumiem, o co im chodzi.
- Mojej arenie?
- No na arenie, na którą jutro trafisz.
Zamurowało mnie. Kompletnie mnie zamurowało. Ci ludzie, których tak polubiłam, okazali się tak samo nic niewarci jak reszta jak reszta tych kolorowych pasożytów. Może nawet jeszcze gorsi skoro chcą się pobrać w miejscu gdzie już niedługo zginie 23 osoby w tym możliwe również ja, a w dodatku tak po prostu mnie o tym informują. Patrząc teraz na ich uśmiechnięte miny, nie czuje już ani grama sympatii, tylko odrazę i obrzydzenie.
Niezręczną cisze przerywa wtargnięcie Bernarda z moją kreacją. Podczas dalszych zabiegów nie odzywam się do nikogo ani słowem. Ignoruje wszystko, co się wokół dzieje, nie pozwalam również Lunie przebrać mnie w obcisłą sukienkę. Gdy oznajmiają, że skończyli ,bez słowa wychodzę z pokoju, chce być jak najdalej od tych potworów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz