poniedziałek, 14 lipca 2014

Rozdział 4

Jestem zdezorientowana, nie mam pojęcia, co się dzieje. Dzwoneczek w mojej głowię trzeszczy: Zagrożenie! Zagrożenie! Uciekaj! Podkulam ręce i z całej siły odpycham się od przytrzymującej mnie osoby. Chyba się tego nie spodziewała, bo nie napotykam prawie żadnego oporu. Cofam się o dwa kroki unoszę wzrok, przed sobą widzę mężczyznę na oko kilka lat starszego od Maxa. Ma czarne włosy poprzetykane siwizną i ciemno brązowe oczy, to właśnie one przykuwają moją uwagę, bo identyczne widzę za każdym razem kiedy spoglądam w lustro. Tata.
Mężczyzna chce coś powiedzieć, porusza ustami, ale wychodzi z nich tylko niezrozumiały bełkot, rozkłada ręce i podchodzi do mnie. Szok miesza się w mojej głowie z niedowierzaniem, jestem przerażona, odskakuje jak oparzona. Nagle słyszę jak winda się otwiera, nie myśląc wiele odwracam się i przepycham między zdziwionym Mentorem, a rozbawionym Jaredem.
– Hej, Skye co jest?
Nie jestem w stanie im odpowiedzieć, naciskam pierwszy przycisk, jaki podejdzie mi porękę i zanim ktokolwiek zdąży połapać się w sytuacji drzwi się zamykają. Opieram się o ścianę i osuwam na podłogę. „ To nie on. To nie może być on. Kapitol jest wielki, a on znikną osiem lat temu! Osiem lat! Zostawił nas. miał wybór i nie wybrał nas.”. Winda się zatrzymuje i otwiera nie chce się stąd ruszać, nie chce z nikim rozmawiać. Unoszę się i naciskam kolejny przycisk. Przez pół godziny jeżdżę w kółko, nie wiem gdzie mogłabym się schować.
Mam pustkę w głowie, nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęłam płakać. Po raz kolejny naciskam przycisk żeby winda zabrała mnie na samą górę, na dach. Jestem zmęczona i powoli robi mi się niedobrze, gdy drzwi się otwierają podnoszę się i wychodzę na zewnątrz. Chłodne nocne powierzę pomaga mi pokonać nudności, rozglądam się, jest tu pięknie, niezbyt wysokie krzewy, rabaty z kwiatami, nawet fontanna.
Nikogo nie ma, podchodzę do balustrady i spoglądam na rozświetlone miasto. Dlaczego niebo nie jest granatowe? I gdzie są gwiazdy? Niebo wygląda na brudne. Brudne jak całe to miasto. To nie jest to niebo pod którym dzisiaj rano plotłam wianek. To nie to samo niebo na którego cześć dostałam imię. Patrzę w duł ludzie wyglądają jak kolorowe mrówki, niczego nie świadome tańczą pod oknami tych, którzy za sześć dni pójdą na śmierć ku ich uciesze. Wpadam na pewien pomysł, podchodzę do jednego ze skalników i podnoszę spory kamień. Wracam do krawędzi dachu, wychylam się.
– Nie robiłbym tego na twoim miejscu. – nie rozpoznaje głosu. Odwracam się, widzę wysokiego, blondwłosego chłopaka. Kojarzę go to trybut z Jedenastki.
-  Bo co?
– To nic, nie da – uśmiecha się z wyższością. Dekoncentruje mnie to, ale szybko się opanowuje. Odwracam się i upuszczam kamień, który leci szybko w kierunku ziemi. Patrzę za nim, ignorując intruza. W pewnym momencie widzę błysk i słyszę trzask, kamień odbija się od niewidzialnej bariery i z impetem wraca w moim kierunku. Zdezorientowana uchylam się, kamień przelatuje nad moją głową i ląduje u stup chłopaka.
– A nie mówiłem – śmieje się.
– Spadaj, byłam tu pierwsza – warczę. Przyjmuje postawę bojową.
– Spoko, złotko - nawet nie zauważył że jestem w bojowym nastroju. Gdzie się podział jego instynkt samozachowawczy?
– Nie nazywaj mnie tak – jestem wściekła. Czy on nie może sobie pójść?
– Okej to jak mam cię nazywać? – Nic nie odpowiadam, krzyżuje ręce na piersiach, wyraźnie dając mu do zrozumienia żeby zostawił mnie w spokoju. Chyba nie skumał, o co chodzi. – Jesteś Skye, tak? – milczę. – Miło mi cię poznać. Jestem Alan. – Wyciąga do mnie rękę.
– Jak byś nie zauważył to nie szukam towarzystwa.
– To akurat zauważyłem, raczej przychodzę z propozycją – jestem trochę skołowana.
– Niby jaką?
– Sojuszu.
– Co?
– Sojuszu, no wiesz tymczasowe połączenie sił.
– Przecież wiem, co to znaczy, ale dlaczego sądzisz, że chce z kimkolwiek zakładać sojusz?
– Raczej nie przepadasz za trybutem ze swojego Dystryktu, więc czemu nie? – Nie wiem, co powiedzieć, więc postanawiam zmienić temat.
– Skąd wiedziałeś, że tu jestem?
- Nie wiedziałem, przyszedłem zobaczyć pole siłowe, o którym mówiła mi Mentorka.
– I widząc mnie, wpadłeś na pomysł żeby zawiązać sojusz, tak? – Mówię z drwiną.
– Nie, na sojusz wpadła Tina, miałem pogadać z tobą na treningu, ale skoro teraz cię spotkałem to postanowiłem spróbować – uśmiecha się, nie wiem, dlaczego ale czuje w brzuch przyjemne łaskotanie.
– Tina? - pytam o pierwszą rzecz która przychodzi mi do głowy.
– Mentorka.
– Ale dlaczego zemną?
– No zastanów się chwilkę. – Wiem, o co mu chodzi, narobiłam sporo szumu, ale nawet nie wie czy umiem walczyć. – To jak będzie?
W pierwszej chwili mam ochotę się zgodzić, ale nagle przypominam sobie, czym większość sojuszy się kończy, a mianowicie nożem w plecach. Nie chcę tak skończyć i nie chce sama tak zrobić osobie, która mi zaufa. Podejmuje szybką decyzje.
– Sorki, pracuje sama. – Wymijam Alana, nie patrząc mu w twarz.
Wchodzę do windy i naciskam guzik naszego piętra. Znów ogarnia mnie przerażenie. Czy Tata znów tam będzie? Nie jestem gotowa znów go zobaczyć. Musze jeszcze sporo spraw przemyśleć. Drzwi się otwierają, przede mną rozpościera się wielki salon, gustowne kanapy, ogromny telewizor, stylowe fotele, puszyste dywany, a wszystko utrzymane w stonowanych barwach czerni, brązu i bieli. Ale nie to zaprząta mi teraz myśli.
– Oo, a nie mówiłem, że się znajdzie – mówi do kogoś Jared
Odwracam się w stronę skąd dochodzi jego głos. Siedzi za stołem, na fikuśnie powykrzywianym krześle, twarzą do mnie i zajada się kurczakiem. Są tu wszyscy Max, Rob, Bernard, Luna, Kreik, Klaid, a obok niego jakaś pulchna kobieta o kanciastej twarzy i pomarańczowych włosach, prawdopodobnie Bianka oraz kolejny chłopak ubrany od góry do dołu w ciasny błękitny kombinezon, to pewnie drugi członek ekipy przygotowawczej Jareda.
- Choć do nas kochanie – prosi ucieszony Rob.
– Dzięki, nie jestem głodna – sile się na spokojny ton,  rozglądając się niespokojnie. – Max możemy pogadać na osobności?
– Jasne – odpowiada mentor i wstaje od stołu.
– Nie przejmuj się Skye, możecie gadać przy nas, to żaden wstyd, że przestraszyłaś się Awoska – Jared skręca się ze śmiechu, w czym futruje mu Klaid. – Ignoruje ich i czekam aż Max dołączy do mnie i razem przechodzimy na korytarz.
– Porozmawiamy w twoim pokoju, przy okazji pokarze ci gdzie on jest. – Mężczyzna zatrzymuje się na końcu korytarza i otwiera drzwi po lewej.
Wchodzimy do pomieszczenia bardzo podobnego do mojego pokoju w pociągu. Podchodzę do łóżka i siadam na jego krawędzi, Max przysuwa sobie jedno z krzeseł i siada naprzeciwko mnie.
– Co się stało?
– Sporo tego, od czego mam zacząć?
– Najlepiej od początku, dlaczego zeskoczyłaś z rydwanu? – Jest spokojny, nie gniewa się na mnie, a przynajmniej tak mi się wydaje.
– Bo mnie obmacywał – mówię bezbarwnym tonem, złość mi już przeszła, teraz jestem po prostu zmęczona. Teraz jak na to patrze wydaje mi sie że zachowałam sie conajmnie głupio.
– Mówiłem mu, że to zły pomysł, miał tego nie robić.
– Wiedziałeś, że ma zamiar to zrobić? I nic mi nie powiedziałeś? – Dziwie się.
– Obiecał mi, że najpierw sam cię spyta, nie mogłem mu odmówić, w końcu jestem Mentorem zarówno twoim, jak i jego. – Czuje się zraniona, ale nie mam prawa go za to winić to jego praca.
- A własnie pro po Mentora to gdzie jest Regan? - Pytam bo myślałam że druga mentorka będzie na nas czekać już na miejscu, ale nigdzie jej do tej pory nie widziałam.
- Ona nie mogła w tym roku przyjechać... - widzę jak Max się nad czymś zastanawia. - Zatrzymały ją sprawy rodzinne - kończy w końcu ale wiem że coś kręci. nie zamierzam drążyć tematu, skoro postanowiła olać tegorocznych Trybutów to pies ja...
- Ok - Przez dłuższą chwile siedzimy w milczeniu. Nadeszła pora na tą trudniejszą część pogadanki.
– Max gdzie jest ten Awosk, przed którym uciekłam? – Mentor ze zrozumieniem kiwa głową.
– Znałaś go – stwierdza. Przytakuje ze spuszczoną głową. – Kim on by? – Słowa nie chcą przejeść mi przez usta, znowu zaczynam płakać. – Możesz mi powiedzieć.
– Moim ojcem – udaje mi się powiedzieć, cichym szeptem. Max chyba nie wie, co powiedzieć. Znów siedzimy w ciszy przez kilka minut. Ja płacze, on myśli.
– Jak? – W końcu odzyskuje głos.
– Pamięta pan strajki, to było jakieś osiem lat temu? – Mentor przytakuje. – Był jednym z przewodniczących.
– Przykro mi. Co mogę dla ciebie zrobić? Może chcesz się z nim zobaczyć?
– Nie! – Panikuje.
- Spokojnie, nie martw się, jeżeli nie chcesz to poproszę o przydzielenie kogoś innego.
– Możesz się z tym jeszcze wstrzymać? - Proszę słabym głosem.
– Oczywiście, myślę, że niewolno się śpieszyć, przemyśl sobie wszystko na spokojnie, poproszę żeby ktoś przyniósł ci kolacje do pokoju.
– Nie jestem głodna.
– Powinnaś coś zjeść - nalega.
– Nie chce.
– Skoro tak mówisz, odpocznij jutro trening – wychodzi, gdy drzwi się zamykają, podbiegam do nich szybko i zamykam je na zasuwkę. Wracam i rzucam się na łóżko, teraz chce być sama, muszę to wszystko przemyśleć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz