poniedziałek, 14 lipca 2014

Rozdział 15

Imię i nazwisko: Denis Karter
Wiek:15 lat
Dystrykt: Dwanaście
Opis:
- Jedynak
- Matka chora na suchoty.
- Ojciec pracownik kopalni.
Zginął: 16 lipca 2276 roku.
Przyczyna zgonu: Rana kuta klatki piersiowej.
To ja go zabiłam.
***
Nie bardzo orientuje się ile czasu minęło od śmierci Denisa. Godzina? Dwie? Sześć? Jestem na tyle przytomna żeby iść na przód. Zimna woda obmywa kostki i jakiś czas temu oczyściła moje dłonie ze śladów morderstwa, ale mimo że już nie mam krwi na rękach nadal ją czuje.
To był takie proste. Chwila planowania. Krótkie rozeznanie. Atak. Nóż i śmierć. Jeden moment i zmarnowana przyszłość piętnastoletniego chłopaka, rodzina pogrążona w żałobie i nowy cel którego nienawidzą z całego serca – ja.
Stop!
Nie mogę  o tym myśleć. Tak do niczego nie dojdę. On musiał umrzeć, to ja mam przeżyć. To moja historia ma zakończyć się hepiendem. Z to myślą przyspieszam kroku. Wszystko po kolei.
  1. Wyprowadzić w pole zawodowców.  \/
  2. Zdobyć broń. \/
  3. Zdobyć zapasy. \/
  4. Uciec od zawodowców. \/
  5. Oddalić się od rogu. \/
  6. Znaleźć kryjówkę.
  7. Przeczekać.
  8. Zabić.
  9. Przeżyć.
  10. Zapomnieć.
Połowa planu już wykonana teraz muszę znaleźć kryjówkę. Rozglądam się po ścianie lasu. Tu wyżej roślinność jest troszeczkę rzadsza, więc postanawiam wejść w gąszcz. Ten las sprawia dziwne wrażenie, tak jakby był… on sama nie wiem niebezpieczny. Chyba tak to należy określić. Postanawiam odejść tylko kilka metrów żeby nie stracić z oczu koryta rzeki.
Nie widzie tu żadnego dobrego miejsca na nocleg, wszędzie tylko krzaki. Po paru minutach krążenia w te i we w te, ale nic nie znalazłam.
Bum.
Bum.
Bum.
Bum.
Bum
Bum.
Bum.
Bum.
Bum.
Wystrzały armatnie płoszą ptaki gniazdujące w koronach drzew. Dziewięć. Tyle osób dziś zginęło. Wieczorem dowiem się, kto oprócz Denisa wraca do domu w drewnianym pudle.
Niema, co się zastanowić do wieczora nie zostało wiele czasu. Wygląda, że dzisiejszą noc spędzie na drzewie. Bardzo chciałam tego uniknąć, bo istnieje duże prawdopodobieństwo, że spadnę, ale leprze to niż pogryzienie przez różne zwierzątka przemykające po leśnej ściółce.
O zmroku jestem już jakieś pięć metrów nad ziemią. Znalazłam wręcz idealne miejsce na nocleg, bo kilka drzew rosnących blisko siebie splątało gałęzie tworząc coś w rodzaju niewielkiej platformy. Znalazłam kilka cienkich, elastycznych gałęzi i zrobiłam sobie z nich posłanie.
Zaraz po tym jak weszłam na drzewo przejrzałam plecak. Mam do swojej dyspozycji całkiem niezłą kolekcję. Znalazłam dwie paczki suszonego mięsa, pudełko krakersów, dwie butelki wody, scyzoryk, zapałki, małą butelkę jodyny, dwu metrowy sznur, kompas, latarkę i lornetkę. Zjadłam mała kolacje złożoną z dwóch krakersów i odrobiny wody. Muszę oszczędzać, bo nie umiem polować, a zapasy na długo nie wystarczą.
W pewnym momencie rozbrzmiewa hymn, więc wspinam się jeszcze wyżej, aby zobaczyć kto zginą. Docieram w ostatniej chwili. Na niewidocznym poduszkowcu zawieszono ogromny ekran, który rozświetla niebo.
Stawkę ku mojemu zdziwieniu otwiera Brian. Potem wyświetlają się zdjęcia Lindy, Stanleya, Jodi, Scotta, Sally, Kristin, Reida i Denisa.
Brian? Jak to się stało? Nie przypominam sobie żeby w poprzednich Igrzyskach, któryś z zawodowców zgina już pierwszego dnia. Ciekawa jestem, kto go zabił. Wzdycham, bo wiem, że aby się dowiedzieć muszę wygrać. Nie wiem dlaczego, ale nagle robi mi się tak jakoś smutno. On był zawszę taki wesoły. Z pośród zawodowców był najbardziej… taki… normalny. Odsuwam od siebie te myśl, bo jest ułudna. Chciał być mordercą i może nim został. Ja taka nigdy nie chciałam być, zostałam nią, bo musiałam. Ale czy na pewno?
Ostrożnie wracam na swoją platformę.
***
Noc okazała się koszmarem. Cały czas padało. Padało, padało i padało. Tętent kropli o liście drzew drażnił mnie na tyle mocno, że nie mogłam się ani na chwile odprężyć. Do rana nie zmrużyłam oka, kiedy wreszcie o świcie przestało padać, spakowałam się i zeszłam na ziemie.
Las parował tworzą gęstą, nieprzeniknioną biała ścianę. Nie podoba mi się to. Nie widzę dalej niż na dwa metry. Muszę się stąd wynosić, nie czuje się tu bezpiecznie. Na szczęście pamiętam, w którą stronę muszę się udać żeby powrotem dotrzeć nad rzekę. Kiedy jestem na miejscu ruszam w górę rzeki.
Jestem wykończona i muszę coraz częściej zatrzymywać się żeby odpocząć. Powietrze jest duszne i ciężkie, ale nie to jest najgorsze, najgorsze są komary. Jestem cała pokąsana i zmuszona do podróży w kurtce. Co jakiś czas zraszam się wodą ze strumienia, to daje chwile wytchnienia od tych krwiopijców.
Pije dużo wody, nie mogę pozwolić sobie na odwodnienie, czego jak czego, ale jej na razie mi nie zabraknie. Około południa wyciągam z plecaka pasek suszonego mięsa, bo zaczyna mi burczeć w brzuchu.
Bum.
Zastygam z ręką przy ustach. Kolejna ofiara. Kto? Dowiem się wieczorem. Na razie muszę znaleźć jakąś kryjówkę. Jednym kęsem pochłaniam mój „obiad” i ruszam dalej.
***
Nie wiem, która godzina, ale na pewno jest już po południu. Od jakichś dwudziestu minut słyszę dziwny szmer. Z nożem i batem w pogotowiu powoli idę dalej wzdłuż strumienia. Przybrzeżne krzaki zapewniają mi dobrą ochronę, nikt mnie nie widzi za to ja mam widok na strumień i okolice.
Kiedy mijam zakręt, zaczynam się śmiać. Śmiać, ze swojej głupoty. Ludzie przed telewizorami musieli mieć niezłą bekę z tego jak wystraszyłam się WODY. Przed sobą widzę wodospad i małe jeziorko, z którego wypływa rzeka, którą tu dotarłam.
Opanowuje się, bo przypominam sobie, że mogę nie być tu sama. Uważnie lustruje okolice, ale nie znajduje żadnego śladu bytności jakiegokolwiek Trybuta. Nieśmiało wychodzę na niewielką kamienną plaże. Tu jest tak pięknie. Słońce rzuca świetlne refleksy na okoliczną roślinność i skały. Soczysta zieleń krzaków i różnokolorowe kwiaty, ale najpiękniejszy jest wodospad. Kaskady wody spływające nieprzerwaną wstęgą z wysokości jakichś czterech metrów. Taki mały raj w samym środku piekła.
Muszę iść dalej. Podchodzę do ściany obok wodospadu. Jest strasznie śliska, ale z tego co widzę ciągnie się w obie strony po za zasięg mojej lornetki. Chwytam się mocno wystającego fragmentu i podciągam, znajduje oparcie dla lewej stopy. Sięgam ręką wyżej, ale w tym momencie moja stopa ześlizguje się z półki. Upadek wyciska z moich płuc powietrze. Podnoszę się na łokcie i przelotnie spoglądam na wodospad.
Moją uwagę przyciąga błysk za rośliny rosnącej przy ścianie wody. Ktoś tam jest. Włącza się mój instynkt samozachowawczy, który karze mik uciekać, ale ja jako że niebyła bym sobą lekceważę go. Obolała błyskawicznie wstaje, wyciągam nóż i podchodzę do tego miejsca. Ostrożnie odchylam liście, ale zamiast Trybuta widzę jaskinie. Jest całkiem spora, ale za to o niskim stropie. Uśmiecham się sama do siebie.
6. Znaleźć kryjówkę. \/
Zanim wchodzę do środka wyciągam z plecaka latarkę i dokładnie lustruje nim wnętrze jaskini. Ku mojemu zdziwieniu jest sucha. Jej posadzka jest jakieś piętnaście centymetrów nad powierzchnią wody. Powoli wchodzę do środka, muszę iść na czworaka. Od środka, jaskinia wygląda na większą, ma wymiary około trzy na cztery metry.
Tak, to jest miejsce, które kazał by mi wybrać Max. Komu przyszło by do głowy że za wodospadem jest coś takiego? Mi na pewno nie. Tu jest idealnie. Nie za daleko od rogu, ale i nie szablisko. Mam bieżącą wodę, a po drodze widziałam sporo jadalnych roślin. Teraz zostało tylko czekać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz